Renata Suchodolska

Od dwudziestu lat mieszkam we Włoszech. Kilkanaście z nich spędziłam na magicznej Sardynii. Przez kilka lat koncertowałam z tamtejszym zespołem folkowym, jeżdżąc po wszystkich zakamarkach wyspy, co – w połączeniu z moją wrodzoną ciekawością świata – zaowocowało uzyskaniem licencjatu przewodnika. Obecnie mieszkam w Toskanii z widokiem na Korsykę, Alpy Apuańskie, rafinerię i port.

W 2019 roku zdałam egzamin CELI 5, potwierdzający znajomość języka włoskiego na poziomie C2. Certyfikat  włożyłam do szuflady, gdzie spoczywa obok „Proficiency in English”. Ale satysfakcja jest!

Mam wspaniałego męża (Sardyńczyka!), fantastycznego, kreatywnego syna, piękną (jak to w baśniach bywa) pasierbicę, zakompleksionego, szczekliwego, acz słodkiego psa oraz trzy koty. Nigdy się w życiu nie nudziłam, nadal się nie nudzę, ale we Włoszech nauczyłam się twórczej bezczynności (łacińskie „otium”), spóźniania i dystansu do siebie.

ROZDZIAŁ PIERWSZY: O mym przyjściu na świat jako... dziewczynka

Zacznijmy od tego, że urodziłam się jako dziewczynka. (Ciągle nią jestem dla jasności, sporo starszą…) I choć w Polsce pierwszy ultrasonograf działał już na pięć lat przed moim urodzeniem, to nim dotarł na kaszubską prowincję musiało upłynąć jeszcze wiele wody w rzece Łebie. W związku z tym, moi rodzice nie mieli pojęcia jakiej płci będzie ich potomek. Kiedy więc wyjmując mnie z brzucha mojej mamy (cesarka!), lekarz obwieścił „dziewczynka!” położnica uśmiechnęła się z zadowoleniem. (Tak to sobie przynajmniej wyobrażam.) Mój ojciec cieszył się, owszem, gorliwie, ale w skrytości ducha był zawiedziony, bo liczył na chłopaka. Gdyby pożył nieco dłużej, może koniec końców czułby się usatysfakcjonowany: od momentu, w którym byłam w stanie wyrazić moją wolę, przedkładałam spodnie nad spódniczki i żołnierzyki nad lalki. Moją ulubioną zabawą była gra w piłkę nożną. Biedna mama! Tak marzyła o córeczce. O takiej, dla której się szyje sukienki i spódniczki, którą się stroi, ładnie ubiera. A tymczasem każde wyjście w spódniczce kończyło się jej podarciem albo przynajmniej dziurą w rajstopkach, które potem zostawały skrzętnie cerowane. W końcu mama dała za wygraną i pozwoliła mi nosić spodnie. Dopiero jako nastolatka przeżyłam „powrót do spódnicy”.

ROZDZIAŁ DRUGI: O dorastaniu mym i muzycznym talencie odkrytym...

W moim rodzinnym mieście, Lęborku, ukończyłam liceum ogólnokształcące (klasa biologiczno – chemiczna) oraz szkołę muzyczną I stopnia. Ta sprawa z muzyką nie była w planach. Śpiewając fałszowałam okropnie. W przedszkolu, podczas każdego przedstawienia, kazano mi stawać z tyłu i trzymać buzię na kłódkę, żeby nie psuć efektu. W ósmej klasie zainspirowana moimi grającymi i śpiewającymi znajomymi (dzięki Tadku i Lucyno!), zdecydowałam się zdawać egzamin do szkoły muzycznej. Zawaliłam wszystko. Ostatnią deską ratunku było zadanie najłatwiejsze: zaśpiewanie piosenki. Zafałszowałam okropnie. Szacowna komisja, licząca na cud, popatrzyła na mnie spod byka, ale że otwierając klasę wiolonczeli

potrzebowali na gwałt adeptów, a ja miałam duże dłonie, klamka zapadła. „Chciałabyś grać na wiolonczeli?” – spytali. Nie miałam zielonego pojęcia co to było, ta wiolonczela. „To takie duże
skrzypce” – wyjaśnili obrazowo. „Może być…” – odparłam łaskawie. Moja mama na wieść o przyjęciu mnie do szkoły muzycznej uznała to za niewątpliwą pomyłkę. Moja „pani od wiolonczeli” – jak przyznała mi wiele lat później – była załamana. Talentu miałam mniej niż zero. Za to byłam kopalnią entuzjazmu. Przez kilka lat nie mówiłam o niczym innym: istniała wyłącznie wiolonczela. „Piłowałam” ją codziennie. Zażarcie. Pani Mariola wykazała się mądrością, za którą jestem jej niezmiernie wdzięczna.

Nigdy nie uczyniła najdelikatniejszej aluzji co do mojego beztalencia.Dzięki jej postawie, nie wiedząc o tym, co było oczywiste dla wszystkich, krok po kroku, otworzyłam sobie uszy i drogę do muzyki, która w efekcie stała się moim zawodem – uzyskałam dyplom z wiolonczeli na Akademii Muzycznej w Bydgoszczy. Tamże byłam członkiem zespołu jassowego Maestro Trytony, z którym nagrałam dwie płyty CD. Po drodze zrealizowałam kilka projektów jako kompozytorka. Później jako członek różnych zespołów kameralnych koncertowałam dla linii pasażerskich Carnival Cruise Lines i przygrywałam „do kotleta” w Nairobi oraz w Kuala Lumpur, a kilka lat później na ślubach na Sardynii.

"Droga mojego muzycznego rozwoju stała się jedną z najważniejszych życiowych lekcji. Nauczyła mnie, że nie należy nigdy nikogo przekreślać oraz, że o wiele ważniejszymi od talentu są wiara we własne siły i pracowitość."

ROZDZIAŁ TRZECI: O odkrywaniu talentów nowych...

         Na studiach utrzymywałam się sama. Część wydatków pokrywała niewielka renta po moim ojcu, resztę jako „kobieta, która żadnej pracy się nie boi” zarabiałam w różny sposób: uczyłam rytmiki w przedszkolach, uczyłam angielskiego na pozalekcyjnych zajęciach w szkołach podstawowych, sprzątałam statki w Stoczni Gdańskiej, zbierałam truskawki, jagody i grzyby, byłam kelnerką w angielskim hotelu, organistką w jednym z bydgoskich kościołów, grywałam koncerty, a nawet publikowałam co nieco w miesięcznikach podróżniczych.
        Od dziecka byłam zapaloną czytelniczką. Wszystkiego, nawet etykiet na opakowaniach. Lecz tym, co pociągało mnie od zawsze było tak naprawdę książek tworzenie, pisanie. 

              W szkole podstawowej przez pewien czas prowadziłam dziennik. Zachował się do dziś. Jego naiwność mnie roztkliwia. W siódmej klasie przyszła czas na „powieść”! Pisana odręcznie, w wystanym w kolejkach chińskim zeszcie w linie, utknęła na niezbędnym zwrocie akcji, którego nie potrafiłam wymyśleć. Lata nastoletnie, z literackiego punktu widzenia, upłynęły mi pod szyldem poezji, czytanej i pisanej. Później większość wielkich planów pisarskich kończyła się na zamiarach, więc postanowiłam zabrać się za mniejsze formy – głównie opowiadania. Te przynajmniej miały szansę na ukończenie gdzieś między zmianą pieluszek a butelką z mlekiem. Kilka z nich wysłałam na konkursy literackie.
           W roku 2003 otrzymałam nagrodę w konkursie literackim Polish Books London na wspomnienia emigrantów.

Moje opowiadanie „Brzęczenie owczych dzwoneczków” zostało wydrukowane w antologii “Na końcu świata napisane”. W roku 2011 otrzymałam pierwszą nagrodę w ogólnopolskim konkursie literackim im. Mieczysława Stryjewskiego w Lęborku za opowiadanie „Choinka”. W roku 2012 fragmenty książki „O Matko!” zdobyły drugą nagrodę w konkursie literackim „O Złoty Syfon” w Brzegu. W tym samym roku inne opowiadanie, „Krygiel” otrzymało wyróżnienie drukiem w Kędzierzynie Koźlu na konkursie „Krajobrazy Słowa”.
        Napisałam parę artykułów dla magazynów podróżniczych, jestem również współautorką dwóch przewodników po Sardynii wydanych przez Pascala.

Nagrody

I nagroda w kategorii prozy

 na XXVI Ogólnopolskim Konkursie Literackim im.Mieczysława Stryjewskiego w Lęborku

II nagroda w kategorii prozy

na XXI Ogólnopolskim Konkursie Literackim „O Złoty Syfon” w Brzegu

nagroda w kategorii prozy

na Konkursie Literackim Polish Books London

wyróżnienie drukiem

na XIX Ogólnopolskim Konkursie Literackim „Krajobrazy Słowa” w Kędzierzynie Koźlu

Ja w wielkim skrócie:

Od kiedy odkryłam świat blogerski, przez kilka lat, podżegana animuszem neofity, prowadziłam dwa blogi, jeden – powiedzmy – paraliteracki, pod tytułem „Dialogi Renifera” i drugi, podróżniczo-informacyjny, „Polonia-Sardynia”.

Uważam, że Bach jest kompozytorem wszechczasów. Oprócz niego cenię wielu innych kompozytorów, nie tylko ze strefy, tak zwanej, muzyki klasycznej.

Kocham drzewa i ptaki. I różne inne zwierzaki.

Shopping Cart
  • Your cart is empty.